Autor: idetrotuarem
Jako wierna fanka „Piratów z Karaibów” nie mogłam przegapić piątej odsłony cyklu i z niemałym podekscytowaniem udałam się na seans. Oczekiwałam dużej dawki pirackiej przygody okraszonej niegrzecznym humorem i dobrej zabawy. Czy film spełnił moje oczekiwania?
Na samym początku zaserwowano mi mocny, wpadający w pamięć początek. Charakterystyczna dla „Piratów…” scena wprowadzająca była naprawdę dobra: mroczna, rozpalająca ciekawość widza i apetyt na resztę filmu. Pierwsze dwadzieścia minut też było niczego sobie i naprawdę byłam przekonana, że z kina wyjdę bardzo zadowolona. Potem jednak ktoś spieprzył sprawę.
Kojarzycie może fabułę poprzednich części? Jest sobie Jack Sparrow, który wraz z wesołą kompanią, w której skład musi wchodzić przynajmniej jeden przystojny młodzieniec oraz jedna piękna dziewczyna, szuka zaginionego artefaktu, a po piętach drepczą mu złowrodzy piraci, z którymi wcześniej zadarł. Jack ma więcej szczęścia niż rozumu i prawdopodobnie już dawno powinien być w pokoju bez klamek, ale i tak wszyscy go uwielbiamy, piękna parka zaczyna ze sobą kręcić, w wyniku czego obserwujemy początek gorącego romansu, artefakt jest określany jako „zaginiony wieki temu” i „nie do znalezienia”, a piraci ścigający głównych bohaterów są przeklęci i wyglądają nie za ciekawie. Przy kilku pierwszych częściach to się sprawdzało, no ale – ile można? Dlatego też chyba każdy od tej odsłony oczekiwał powiewu świeżości. Niestety…
Tak jak wcześniej Jack podbijał serca młodych dziewcząt przed ekranami swoją charyzmą i szaleństwem, a postacie zastanawiały się „On ma jakiś plan, czy to wszystko wymyśla w biegu?”, tak teraz jest po prostu wiecznie upitym menelem. Tak jak wcześniej „źli piraci” byli bohaterami wielowarstwowymi, przerażającymi, ale też zasługującymi na współczucie, tak teraz są po prostu obsypanymi mąką widmami z popękaną twarzą, plującymi czarną flegmą. Tak jak wcześniej film porywał w wir przygody, tak teraz nudzi.
Ponieważ to jednak strona poświęcona Deppowi, przeznaczę jeden akapit dla wykreowanej przez niego postaci, której upadek mocno mnie zabolał. Jack stracił charyzmę. Pamiętacie tę iskrę w jego oku? W tej części już jej nie zobaczycie, może jedynie w momencie, gdy odmłodzona wersja Kapitana Sparrowa przechadza się po pokładzie (ale w tym momencie gra go inny aktor, więc…).Tak, wtedy widać tę zadziorność w oczach, potem niestety zastępuję ją grymas jak u człowieka chorego na porażenie mięśni twarzy, który próbuje udawać pijanego.
Żeby nie było – kupuję pomysł z „upadkiem” Sparrowa. Dobrze, że scenarzyści nie postawili na wieczną młodość, lecz postarali się pokazać, że gdy chlejesz rum dzień i noc, to w końcu padniesz i staniesz się zdziadziałym eks-piratem. Tyle, że w pewnym momencie powinien nastąpić zwrot, a Jack odbić się od dna. Pozostawiając go na nim, producenci powoli odcinają cumy utrzymujące tę serię na wodzie. W końcu to dzięki tej postaci pokochaliśmy „Piratów z Karaibów”.
Jeśli chodzi o innych bohaterów: czarny charakter bardzo mnie zawiódł swoją jednowymiarowością, syn Williama był po prostu niewinnym, ładnym chłoptasiem, którego zadaniem było skradzenie serc oglądających film nastolatek, a „kobieta nauki” a.k.a „wiedźma” była bardziej stonowanym odpowiednikiem panny Swan. Na tym tle, jak zwykle, wyróżnił się Hector Barbossa, grany przez niezawodnego Geoffreya Rusha.
Muszę także wspomnieć o jeszcze jednej kwestii – a mianowicie dziurach logistycznych. Nie będę teraz wymieniać wątków, które nie zgadzają się z tym, co otrzymaliśmy w poprzednich częściach, ale jestem pewna, że z łatwością wychwycicie pewne niezgodności po obejrzeniu filmu.
„Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara” to kino dobre, by zapchać nim piątkowy wieczór. Wiecie, tu oglądacie, tu brudzicie ulubioną koszulkę sosem z nachosów, tu piszecie sms-a do kumpla. Film ten nie wymaga od was dużego skupienia, śmieszne teksty bohaterów nie do końca śmieszą, a cały obraz ratują chyba tylko efekty specjalne, ładne widoki (i nie piszę tu o dekolcie Cariny), znana wszystkim muzyczka „tu tu tu tu, tu tu tu tu, tu tu tu tu, tu tu tuuum” oraz scena z młodym Jackiem, który totalnie uwiódł mnie swoim przeciągłym, zblazowanym spojrzeniem.
Czy film polecam? Przeciętny widz, spragniony czystej, nie wymagającej myślenia rozrywki oraz efektów specjalnych może się wybrać i zapewne nie będzie zawiedziony. Fani „Piratów…” będą musieli przełknąć gorzki posmak tej części i zrozumieć, że pomysły scenarzystów na kolejne filmy o losach wilków morskich kończą się równie szybko, co rum na statku, a cała seria powoli, acz nieubłaganie idzie na dno. Możemy być jednak pewni, że dopóki dolary w kieszeni producenta będą się zgadzać, następne części będą powstawać.
Ja osobiście uwielbiam ową serię, ale mam szczerą nadzieję, że nie powstaną kolejne części przygód piratów. Jak piąta część nie okazała się kompletną klapą to następne już będą nimi na pewno.
OdpowiedzUsuńCytując klasyk: trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść.
UsuńTwórcy powinni wziąć to sobie do serca.
Pogadałbym o niezgodnościach filmu, ale jakoś właścicielka tego bloga mnie zniechęciła. :)
Usuńidetrotuarem pisze w recenzji, że młodego kapitana Sparrow grała inna osoba. No tyle, że nie. Grał go Johnny i wiadomo było to już nawet przez tym jak Marion napisała o tym post, więc no cóż... widać tutaj brak rzetelności nawet w wyszukiwaniu wiadomości do napisania recenzji.
UsuńTaki mój mały przytyk, ale poza tym jest bardzo okej! Jak najbardziej wyrażono tu swoje zdanie, po części nawet się z nim zgadzam.
Też zwróciłam na to uwagę po publikacji, aczkolwiek wiele osób wspominało, że w napisach końcowych pojawia się Anthony De La Torre (taka sama informacja widnieje na portalu IMDb). Jak się potem okazało, ciało należało do wyżej wymienionego aktora, a oczy i usta do Deppa, więc myślę, że można to autorce recenzji wybaczyć.
UsuńZgadzam się z oponią jak najbardziej! Jako ogromna miłośniczka franczyzy przyznam iż do dziś nie umiem pozbierać się z zawodu jaki mnie po seansie ogarnął... To, na co trzeba zwrócić uwagę jest zmiana scenarzystów, którzy po zniknięciu Verbinskiego jakoś utrzymywali poziom serii... W 5 części nie dość, że ponownie zmienili reżysera, to tym razem posunęli się do zmiany scenarzystów i to był już krok za daleko... Płytkie wypowiedzi, marny poziom humoru i co jak co, ale powtarzalność... Podobał mi się pomysł z postacią "czarownicy"/"kobiety naukowca", ale to chyba jedyny wątek, który kupiłam...No może jeszcze tę scenę z małym Henrym, kradzierzą banku i pomysłem na kryzys Kapitana Sparrow'a.... Zaraz, zaraz kryzys i Sparrow? To przecież do niego nie podobne... Pomimo niebezpieczeństw i porażek zawsze miał kapitalny plan i niegasnącą iskierkę entuzjazmu oraz radość z życia... A tu? Tu jest pałętającym się pijaczyną bez cienia nadziei na lepszą przyszłość... Długo zastanawiałam się, gdzie leży problem w kreacji Jack'a w "Zemście Salazara"... W końcu jednak odkryłam, że problem nie leży tylko u scenarzysty i reżysera( którzy nie dali zbyt wielkiego pola do popisu Deppowi), ale i w samym Johnnym... Przypomnę, że kiedy trwały nagrania do 5, Depp przeżywał całą tę akcję kryzysową z Amber Heard i (czemu się nie dziwię) załamał się... Co niechlubnie odbiło się na Sparrowie, wyjaśniając brak energii oraz iskierek entuzjazmu w oczach postaci... Gdyby Depp był w dobrej formie, nie wierzę, że dałby pozwolenie na spłycenie pirata, z którego tak bardzo jest dumny i z którym się utożsamia, będąc teraz członkiem Hollywood Vampires( podkreśla iż jest piratem tego zespołu). Moim zdaniem Disney powinien wziąć sobie z tego niewypału nauczkę i po pierwsze nie zmieniać ekipy, ktora sprawdzała się od lat(tu też bym głosowała za powrót Gore'a, gdyby powstawać miała następna część), po drugie nie odgrzewać na nowo tego, co już było i liczyć, że się sprzeda, po trzecie jeżeli aktor, grający ikoniczną postać serii ma kryzys w życiu prywatnym i odbija się to na jego grze, powinni poczekać aż wróci do siebie lub go w jakiś sposób wesprzeć i pomóc odzyskać zdrowie psychiczne( wiem, że świat niestety tak nie działa..). Na całe nieszczęście Disney postawił na szybki i łatwy zarobek, co odbiło się zdecydowanie na jakości produktu... I nie winię za to absolutnie Deppa! Jest mi go żal i rozumiem w stu procentach, że nie mógł poradzić sobie z problemami prywatnymi... Za to wina leży tutaj ewidentne w studiu, co z przykrością mówię, bo od malucha kochałam Disneya! Dla mnie Sparrow w "Zemście Salazara" nie był niczym innym, jak metaforą Deppa w prawdziwym życiu, podczas kręcenia 5. Przykro mi, że ta część powstała i psuje ogólny pogląd na serię... Chociaż nie ukrywając, do "Piratów z Karaibów" zaliczam tylko pierwsze 3 części, pozostałe dwie to już nie to samo:/
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zapraszam do mnie!
Aleksandra
http://herbaqcianepoddaszeblog.blogspot.com/?m=1
Sama wciąż nie obejrzałam tego filmu (i prawdę mówiąc, wcale mnie do niego nie ciągnie), ale już wielokrotnie spotkałam się z opinią, że prywatne problemy Johnny'ego przełożyły się na Jacka, więc coś w tym musi być. Niestety, przemysł filmowy, tak samo jak każdy inny, rządzi się twardymi zasadami - liczy się ogólny interes, nie jednostka. Nikt nie zwolni sprzedawcy z obowiązków zawodowych tylko dlatego, że przechodzi kryzys małżeński, więc i tu nie ma co liczyć na taryfę ulgową.
Usuń