Johnny Depp zabija czas czekając na powrót zespołu
Autor: Scott Rowley
Najbardziej rock'n'rollowy aktor w Hollywood o swoim muzycznym życiu i nienawiści do schematów.
Johnny Depp znajduje się w swojej garderobie pod areną, gdzie niedawno odbył się koncert, obraca kieliszek z winem i skręca papierosy (tytoń Golden Virginia, lukrecjowa bibułka). Mając pięćdziesiąt trzy lata, może uchodzić za mężczyznę o dekadę młodszego, choć tatuaże, biżuteria i gust mogą zdradzać jego prawdziwy wiek.
The Daily Mail opublikował artykuł o gali i skupił się wyłącznie na tym, co Johnny miał na sobie ("Zbyt dużo skóry: Johnny Depp i Joe Perry prezentują swój prowokacyjny styl na gali Classic Rock Awards w Tokio"). Nie stroił się, on tak właśnie się ubiera. Kiedy kupuje nowe ciuchy, rozdziera je, wali w nie młotkiem, wypala w nich dziury papierosami, robi wszystko, by dopasować je do swojego stylu. Podobne podejście ma do filmów i muzyki.
Depp zajmuje się muzyką od dwunastego roku życia. Występował przez wiele lat, głównie na Florydzie z zespołem The Kids, grał też w Rock City Angels, kapeli, która później podpisała kontrakt z Geffen.
Kiedy rozpoczął karierę aktorską, muzyka stała się wyłącznie hobby, grywał tylko sporadycznie - na albumie Oasis, nagrywał też z Shanem MacGowanem - aż w końcu Alice Cooper nakłonił go do powrotu na scenę i stworzyli razem Hollywood Vampires, wsparł ich Joe Perry oraz kilku innych rockowców.
Jest tym, co Ray Luzier nazywa "skazanym na dożywocie" - fanem rock’n’rolla, który jakimś cudem został jedną z największych gwiazd filmowych na świecie, facetem, który przenosi swoją miłość do rocka do filmów, w których gra.
Poznałeś wczoraj Jimmy'ego Page'a, wyglądało to tak, jakby owo spotkanie wiele dla ciebie znaczyło.
Znaczyło. Bardzo wiele. Pierwszymi gitarzystami, o których usłyszałem, byli Keith, Jeff Beck, Jimmy Page i Joe Perry. Mieli coś w sobie, otaczało ich coś mistycznego.
Kiedy zacząłeś grać na gitarze?
Miałem dwanaście lat, siedziałem na tylnym siedzeniu samochodu, przejeżdżaliśmy przez centrum miasteczka, w którym wówczas mieszkaliśmy, na parkingu przy sklepie spożywczym odbywał się koncert. Staliśmy na światłach, grał jakiś zespół. Właściwie to pamiętam jego nazwę, Rocklin Channel. Kilka lat później grałem z kilkoma z nich.
To było na Florydzie?
Tak, na Florydzie. Grali cover Dream On, pomyślałem sobie: cholera jasna, to brzmi świetnie, to jest zajebiste, łapiesz gitarę i wymiatasz. Namówiłem mamę do zakupu gównianego Decca za dwadzieścia pięć dolców i małego, niebieskiego wzmacniacza Plusha, wszystko brzmiało na nim koszmarnie, co było fantastyczne. Ukradłem ze sklepu książkę z akordami Mela Baya - była niebieska i miała czarno-białe obrazki. Nauczyłem się układać palce, nauczyłem się wszystkich akordów i zacząłem słuchać płyt, podnosiłem igłę i puszczałem gitarowe solówki, robiłem to na okrągło...
Więc jesteś samoukiem?
W szkole miałem lekcje gry na gitarze. Ostatecznie rzuciłem szkołę, ale te lekcje to był jedyny przedmiot, z którego bym zdał. Nie wiem, skąd, po prostu wiedziałem, że szkoła nie ma mi nic do zaoferowania. Wiedziałem, że nie będę pracował w firmie ubezpieczeniowej. Po prostu wiedziałem. Ile miałem lat, kiedy rzuciłem szkołę - piętnaście? Wiesz, to było coś w stylu "Teraz muszę być pieprzonym dorosłym." Chciałem nawet wstąpić do Korpusu Piechoty Morskiej tylko po to, by powiedzieć: jebać to i zaraz stamtąd odejść, ale w wieku trzynastu lat zacząłem grać w klubach. Zakradałem się tylnym wejściem, grałem swoją partię, schodziłem za kulisy, paliłem papierosa i wracałem na scenę. Jako nieletni grałem przez kilka lat na Wschodnim Wybrzeżu.
Zarabiałeś pieniądze?
Nie, nie, nie, całą kasę od razu wydawałem w barze. Taki klasyczny banał. Zawsze znajdzie się bar, który otworzy dla ciebie rachunek. Tak było w tamtych czasach.
Środek lat siedemdziesiątych?
Tak. Urodziłem się w sześćdziesiątym trzecim, więc w siedemdziesiątym piątym miałem dwanaście lat. To była moja ucieczka od domowego koszmaru. Żyłem w bardzo radykalnym i nieprzewidywalnym domu. Nigdy nie wiedziałeś, co się wydarzy. W każdej chwili ktoś mógł rzucić w ciebie popielniczką. Albo butem...
Twój ojciec tak robił?
Nie, głównie mama. Mój ojciec był dobry w posługiwaniu się pasem. Ale to były inne czasy. Robili to, co znali. Od momentu odkrycia gitary nie mam żadnych wspomnień związanych z dojrzewaniem. Ani jednego. Dosłownie zamknąłem się w pokoju, skupiałem się wyłącznie na płytach i nauce gry.
Mówią, że nic nie brzmi dla człowieka lepiej, niż muzyka, której słuchał w wieku czternastu lat.
Tak. Właśnie dlatego muzyka jest ważna. Słuchając jej, czujesz się, jakbyś podróżował w czasie. Wracają do ciebie emocje, które czułeś, słuchając piosenek jako dzieciak. Zaczyna grać Smokey Robinson, a ja przypominam sobie, gdzie byłem, kiedy po raz pierwszy to usłyszałem. Zawsze fascynowali mnie ci niesamowici wokaliści śpiewający półgłosem. Jak Barry White. Nie kojarzysz go z nuceniem, ale to, co tworzył, co wkładał w muzykę... Nagrywali wtedy naprawdę dobre płyty. Bo właśnie wtedy rodził się niegrzeczny rock'n'roll.
Zgadza się. Kogo masz na myśli?
Nastąpiła przemiana. Pojawiły się lata siedemdziesiąte, a razem z nimi Alice, Aerosmith...
David Bowie, Lou Reed...
Dokładnie. A potem w okolicach siedemdziesiątego piątego i siódmego pojawiła się Gorączka Sobotniej Nocy.
I rock progresywny. Yes, Genesis i tym podobne...
Rush, Triumph i inne takie...
Nie twoje brzmienie?
Nie. Wtedy po raz pierwszy spotkałem się z gitarzystami, których nazywam "Oh, patrzcie na mnie". Takich, którzy chcą wygrywać jak najwięcej dźwięków. "Patrzcie na mnie, patrzcie na mnie, patrzcie na mnie, patrzcie na mnie, patrzcie na mnie, patrzcie na mnie." Ja zawsze miałem inne podejście: "Facet zaliczył cały gryf, więc ja zagram trzy dźwięki i też będzie dobrze." Nie byłem jednym z tych gości zafascynowanych Edwardem Van Halenem, pomyślałem po prostu, że facet wynalazł nowy styl. Próbowałem grać w ten sposób, ale zorientowałem się, że to pułapka, wiesz "Jestem z tego znany, więc muszę tak grać." Nie podobało mi się to. Fakt, że ktoś mógłby tego ode mnie oczekiwać.
Grałeś wczoraj na żółtym Les Paulu Juniorze. Johnny Thunders na takim grał. Dlatego go wybrałeś?
Zawsze podobał mi się TV Yellow. Prawdopodobnie należał do Johnny'ego Thundersa. To była cholernie dziwna, zużyta gitara. Uwielbiałem The Dolls. Byłem już wtedy uzależniony od Iggy'ego. Patti Smith. Ramones. Clash. Ale Johnny... Kiedyś go spotkałem. Wychodziłem ze studia, a on szedł z kolesiem, o którym wiedziałem, że potrafi wszystko załatwić. Więc tak, postaliśmy sobie chwilę na parkingu i pogadaliśmy. Był drobnym facetem. Bardzo drobnym, nieco wątłym gościem, ale pisał piękne piosenki. Chinese Rock, You Can't Put Your Arm Around A Memory. Podobnie tworzył David Johansen. Nagrał płytę [In Style 1979], na której był utwór Flamingo Road, opowiadał w nim o żonie, która go zostawiła dla Stevena Tylera, te słowa są pięknie napisane, pięknie wykonane. Cała płyta jest świetna. Johansen też wtedy tworzył świetne rzeczy. Poznałem Johansena, gdy miałem piętnaście lat, znał go mój przyjaciel. I Blondiego Chaplina, gitarzystę. Co dziwne, nadal jestem w kontakcie z Blondiem, poznałem zasrańca, gdy miałem piętnaście lat, minęło już prawie czterdzieści lat.
[Mój telefon zaczyna dzwonić - jest problem, bo używam go jako dyktafonu].
Też nagrywam na telefonie. To wybawienie, kiedy wpadnie ci do głowy jakiś lick i wiesz, że za sekundę możesz go zapomnieć. Łapię wtedy gitarę i nagrywam.
Więc zawsze piszesz piosenki?
Tak, zawsze coś pisałem. Kiedyś nie myślałem, że jakieś słowa mogłyby pasować do mojej muzyki. Nie chciałem tworzyć piosenek miłosnych ani innych gówien, a przynajmniej nie takich, w których podmiot błagałby o współczucie. Więc desperacko walczyłem przeciwko takim utworom i wiele się nauczyłem, unikając cudzych schematów.
To najtrudniejsza rzecz. O wiele łatwiej jest za kimś podążać niż iść własną drogą.
Tak. Tak samo jest z filmami. Czytasz scenariusz i wiesz, że masz przed sobą coś dobrego, a potem ktoś ci mówi "Zagraj to w konkretny sposób". Chodzi o trójaktową strukturę, w którą nie wierzę. Powinno się to natychmiast wycofać.
Prawda. Faceci jak Robert McKee piszą książki, które mają zaznaczony schemat pod scenariusz, podróż bohatera...
Wszyscy to łykają, ale ja uważam, że powinno się spieprzać przed schematami tak szybko, jak to tylko możliwe, wiesz, o co mi chodzi?
Tak. Moje dzieciaki wychowywały się na Piratach z Karaibów i przyjemnie się to oglądało własnie z tego powodu. Jack Sparrow umiera w drugiej części, pojawia się w trzeciej jako trup w surrealistycznych zaświatach, rozmawia z samym sobą, otaczają go kraby. To było głupie i mroczne. Moje dzieci nie były jednak zdezorientowane - podobało im się to. Nie miałeś pojęcia, co się wydarzy, ale byłeś gotowy na tę podróż...
Tego właśnie byłem pewien, kiedy kręciliśmy Piratów. Wiedziałem, że ludzie z Disneya mnie nienawidzą, wiedziałem, że większość aktorów mnie nienawidziła. Scenarzyści na pewno mnie nie znosili, bo zmieniałem wszystkie kwestie... Ale jest taki punkt, w którym znasz postać o wiele lepiej niż inni i musisz robić to, co jest w twoim odczuciu prawdziwe. Reżyser ma swoją wizję, ale niby dlaczego masz robić coś, jeśli wiesz, że nie dodasz nic od siebie? Przy każdym filmie towarzyszyła mi myśl, że mogę zrobić coś innego, coś absurdalnego, czego nikt się nie spodziewa. Tak samo podchodzę do muzyki. Albo może podchodziłem tak do aktorstwa przez wzgląd na to, że podchodziłem tak do muzyki. Nie podoba mi się koncepcja gładkości, perfekcja. Jeśli coś staje się idealne, jeśli każdy czuje się komfortowo z tym, co mówi, mam ochotę przerwać scenę. To jak zmienianie kursu podczas jam session, wtedy czujesz, że robisz coś prawdziwego.
Obserwowałem cię podczas koncertu i próby, i myślałem sobie...
Jaki on jest niechlujny [śmieje się].
Nie, wcale nie. Ale grałeś ze spuszczoną głową i pomyślałem, że jesteś najbardziej znaną twarzą w pomieszczeniu, wszyscy się na ciebie patrzą, a ty zatracasz się w muzyce. Bycie w zespole musi być dla ciebie pokrzepiające, wiesz, jesteś jednym z kilku członków...
Tego właśnie mi brakuje. Kiedy byłem dzieciakiem, potrzebowałem kasy, byli filmowcy, którzy chcieli mnie zatrudniać. Myślałem wtedy: przyjmę tę rolę, żeby zapłacić czynsz. I czekałem na powrót zespołu. Więc grałem w tych pieprzonych filmach, czekając na zejście - i nigdy się nie zeszliśmy. Po jakimś czasie zaczęło mi to sprawiać przyjemność. W swojej pracy kocham to, że przypomina siedzenie w okopach, zastępuje mi granie na scenie, bo również przenosi mnie w inny świat. Tylko wtedy mogę być sobą.
Opowiedz mi o Hollywood Vampires.
Nasze dwa pierwsze koncerty odbyły się w The Roxy, potem zagraliśmy na Rock in Rio dla stu tysięcy osób. Bardzo szybko uporałem się z myślą, że gram dla tylu ludzi. Kiedy zaczynasz się zatracać w muzyce, widzisz już tylko sylwetki, czujesz się tak, jakbyś patrzył na tapetę. To było niesamowite doświadczenie. Zawsze miałem dużo szczęścia, jeśli chodzi o koncerty, w wieku siedemnastu lat grałem przed Iggym, zagrałem też z nim dwa koncerty i z Ramones. Bardzo często graliśmy jako support. Zawsze doczepiali nas do jakiegoś nowego zespołu: Bow Wow Wow, The Lord of the New Church... Graliśmy z nimi koncert, Stiv Bators wszedł do pokoju i rzucił: "Cześć, chłopaki" uroczym tonem, jak Iggy. Zapytał: Czyj jest ten Bassman i Marshall 4x12? Odpowiedziałem, że mój. Spytał, czy może na nim zagrać. Stiv podłączył się do mojego wzmacniacza. Graliśmy przed The Pretenders i Ray Davis stawał na głowie w garderobie. To było dziwne.
Grałeś w zespole Rock City Angels, który później podpisał kontrakt z Geffen.
Tak, z nimi od początku było dziwnie. Napisałem jedną czy dwie piosenki z Mikiem Barnettem, który przeniósł się do innego świata - ziemia i robaki - Bobby Durango, wokalista, odszedł. Prochy. Było wtedy dużo prochów. Dostałem rolę w 21 Jump Street, musiałem wyjechać do Kanady, więc odszedłem z zespołu. W tym samym czasie podpisali ten duży kontrakt z Geffen, ich pierwszy album był dwupłytowy, co moim zdaniem było błędem.
[Joe Perry wchodzi, by się przywitać. Kiedy wychodzi, Johnny mówi:]
Joe Perry. Powód, dla którego sięgnąłem po gitarę. Uwielbiałem Aerosmith. Uważałem licki Joe'ego za cholernie interesujące. Półśrodki, przeciąganie dźwięków. On ma to wyczucie. Bycie z nim w zespole, przyjaźń, to coś niesamowitego.
Hollywood Vampires mają jakieś plany?
Tak, myślę, że powinniśmy nagrać drugą płytę. Z ograniczoną ilością coverów. Pierwszy album był tak naprawdę hołdem.
Wywiad się kończy - w końcu Joe Perry czeka - ale Johnny nadal mówi: o Brianie Wilsonie i Wrecking Crew ("Był renowatorem, pokazywał rzeczy w zupełnie innym świetle."), o Captain Beefheart ("To, co nagrywał, zwalało mnie z nóg.") i o chęci współpracy z Alicem Cooperem nad jego starym materiałem z głośnymi gitarami.
"Miałem szczęście, że poznałem swoich idoli." mówi. Był zestresowany przed spotkaniem z Jimmym Page'em i Jeffem Beckiem ("Ale Page: uroczy z niego jebaniec"), uznał, że jeśli Beck przeszedłby na emeryturę po Cause We've Ended As Lovers, nie musiałby już niczego nikomu udowadniać. Opowiedział mi historię o spotkaniu z Royem Buchmanem w wieku czternastu lat. "Był zrzędliwym gnojem. Uwielbiał sobie popijać. Pękła mu struna na scenie, usiadł na podeście perkusyjnym i sam ją wymienił. Im bardziej publiczność się irytowała i buczała, tym dłużej to robił. Wymieniał strunę dwadzieścia pięć minut. Byłem tak wkurwiony, że aż wyłem." Powiedziałem mu, że to Szkot. Oni zawsze są trudni. Czy wiedział, że określenie Bad As I Am podchodzi ze szkockiego toastu? "Naprawdę? Zaczerpnąłem to z toastu. Mój ojczym był zajebistym gościem. Był dla mnie świetnym kumplem i zajebistym ojcem. Miałem oczywiście własnego ojca, ale to ojczym mnie wszystkiego nauczył. Był byłym skazańcem, połowę życia spędził w więzieniu. Kiedy piliśmy, mówił: Twoje zdrowie, tak dobry jak jesteś, moje zdrowie, tak zły, jak jestem. Tak dobry jak ty, tak zły jak ja. Nadal jestem tak dobry jak ty, i tak zły jak ja. Skol - bum! To we mnie zostało. "
Czy miał w sobie szkocką krew? "Na pewno miał w sobie ogień. Był złodziejem - włamywaczem - kimś, kto przetrwał na ulicy. Zawsze mówił mi świetne rzeczy. Kiedy robiłem sobie jakąś krzywdę, rzucał: 'Synu, jeśli jesteś głupi, musisz być twardy.' Ci starzy kolesie, dzięki nim ten język nadal żyje."
Mówią, że nic nie brzmi dla człowieka lepiej, niż muzyka, której słuchał w wieku czternastu lat.
Tak. Właśnie dlatego muzyka jest ważna. Słuchając jej, czujesz się, jakbyś podróżował w czasie. Wracają do ciebie emocje, które czułeś, słuchając piosenek jako dzieciak. Zaczyna grać Smokey Robinson, a ja przypominam sobie, gdzie byłem, kiedy po raz pierwszy to usłyszałem. Zawsze fascynowali mnie ci niesamowici wokaliści śpiewający półgłosem. Jak Barry White. Nie kojarzysz go z nuceniem, ale to, co tworzył, co wkładał w muzykę... Nagrywali wtedy naprawdę dobre płyty. Bo właśnie wtedy rodził się niegrzeczny rock'n'roll.
Zgadza się. Kogo masz na myśli?
Nastąpiła przemiana. Pojawiły się lata siedemdziesiąte, a razem z nimi Alice, Aerosmith...
David Bowie, Lou Reed...
Dokładnie. A potem w okolicach siedemdziesiątego piątego i siódmego pojawiła się Gorączka Sobotniej Nocy.
I rock progresywny. Yes, Genesis i tym podobne...
Rush, Triumph i inne takie...
Nie twoje brzmienie?
Nie. Wtedy po raz pierwszy spotkałem się z gitarzystami, których nazywam "Oh, patrzcie na mnie". Takich, którzy chcą wygrywać jak najwięcej dźwięków. "Patrzcie na mnie, patrzcie na mnie, patrzcie na mnie, patrzcie na mnie, patrzcie na mnie, patrzcie na mnie." Ja zawsze miałem inne podejście: "Facet zaliczył cały gryf, więc ja zagram trzy dźwięki i też będzie dobrze." Nie byłem jednym z tych gości zafascynowanych Edwardem Van Halenem, pomyślałem po prostu, że facet wynalazł nowy styl. Próbowałem grać w ten sposób, ale zorientowałem się, że to pułapka, wiesz "Jestem z tego znany, więc muszę tak grać." Nie podobało mi się to. Fakt, że ktoś mógłby tego ode mnie oczekiwać.
Grałeś wczoraj na żółtym Les Paulu Juniorze. Johnny Thunders na takim grał. Dlatego go wybrałeś?
Zawsze podobał mi się TV Yellow. Prawdopodobnie należał do Johnny'ego Thundersa. To była cholernie dziwna, zużyta gitara. Uwielbiałem The Dolls. Byłem już wtedy uzależniony od Iggy'ego. Patti Smith. Ramones. Clash. Ale Johnny... Kiedyś go spotkałem. Wychodziłem ze studia, a on szedł z kolesiem, o którym wiedziałem, że potrafi wszystko załatwić. Więc tak, postaliśmy sobie chwilę na parkingu i pogadaliśmy. Był drobnym facetem. Bardzo drobnym, nieco wątłym gościem, ale pisał piękne piosenki. Chinese Rock, You Can't Put Your Arm Around A Memory. Podobnie tworzył David Johansen. Nagrał płytę [In Style 1979], na której był utwór Flamingo Road, opowiadał w nim o żonie, która go zostawiła dla Stevena Tylera, te słowa są pięknie napisane, pięknie wykonane. Cała płyta jest świetna. Johansen też wtedy tworzył świetne rzeczy. Poznałem Johansena, gdy miałem piętnaście lat, znał go mój przyjaciel. I Blondiego Chaplina, gitarzystę. Co dziwne, nadal jestem w kontakcie z Blondiem, poznałem zasrańca, gdy miałem piętnaście lat, minęło już prawie czterdzieści lat.
[Mój telefon zaczyna dzwonić - jest problem, bo używam go jako dyktafonu].
Też nagrywam na telefonie. To wybawienie, kiedy wpadnie ci do głowy jakiś lick i wiesz, że za sekundę możesz go zapomnieć. Łapię wtedy gitarę i nagrywam.
Więc zawsze piszesz piosenki?
Tak, zawsze coś pisałem. Kiedyś nie myślałem, że jakieś słowa mogłyby pasować do mojej muzyki. Nie chciałem tworzyć piosenek miłosnych ani innych gówien, a przynajmniej nie takich, w których podmiot błagałby o współczucie. Więc desperacko walczyłem przeciwko takim utworom i wiele się nauczyłem, unikając cudzych schematów.
To najtrudniejsza rzecz. O wiele łatwiej jest za kimś podążać niż iść własną drogą.
Tak. Tak samo jest z filmami. Czytasz scenariusz i wiesz, że masz przed sobą coś dobrego, a potem ktoś ci mówi "Zagraj to w konkretny sposób". Chodzi o trójaktową strukturę, w którą nie wierzę. Powinno się to natychmiast wycofać.
Prawda. Faceci jak Robert McKee piszą książki, które mają zaznaczony schemat pod scenariusz, podróż bohatera...
Wszyscy to łykają, ale ja uważam, że powinno się spieprzać przed schematami tak szybko, jak to tylko możliwe, wiesz, o co mi chodzi?
Tak. Moje dzieciaki wychowywały się na Piratach z Karaibów i przyjemnie się to oglądało własnie z tego powodu. Jack Sparrow umiera w drugiej części, pojawia się w trzeciej jako trup w surrealistycznych zaświatach, rozmawia z samym sobą, otaczają go kraby. To było głupie i mroczne. Moje dzieci nie były jednak zdezorientowane - podobało im się to. Nie miałeś pojęcia, co się wydarzy, ale byłeś gotowy na tę podróż...
Tego właśnie byłem pewien, kiedy kręciliśmy Piratów. Wiedziałem, że ludzie z Disneya mnie nienawidzą, wiedziałem, że większość aktorów mnie nienawidziła. Scenarzyści na pewno mnie nie znosili, bo zmieniałem wszystkie kwestie... Ale jest taki punkt, w którym znasz postać o wiele lepiej niż inni i musisz robić to, co jest w twoim odczuciu prawdziwe. Reżyser ma swoją wizję, ale niby dlaczego masz robić coś, jeśli wiesz, że nie dodasz nic od siebie? Przy każdym filmie towarzyszyła mi myśl, że mogę zrobić coś innego, coś absurdalnego, czego nikt się nie spodziewa. Tak samo podchodzę do muzyki. Albo może podchodziłem tak do aktorstwa przez wzgląd na to, że podchodziłem tak do muzyki. Nie podoba mi się koncepcja gładkości, perfekcja. Jeśli coś staje się idealne, jeśli każdy czuje się komfortowo z tym, co mówi, mam ochotę przerwać scenę. To jak zmienianie kursu podczas jam session, wtedy czujesz, że robisz coś prawdziwego.
Obserwowałem cię podczas koncertu i próby, i myślałem sobie...
Jaki on jest niechlujny [śmieje się].
Nie, wcale nie. Ale grałeś ze spuszczoną głową i pomyślałem, że jesteś najbardziej znaną twarzą w pomieszczeniu, wszyscy się na ciebie patrzą, a ty zatracasz się w muzyce. Bycie w zespole musi być dla ciebie pokrzepiające, wiesz, jesteś jednym z kilku członków...
Tego właśnie mi brakuje. Kiedy byłem dzieciakiem, potrzebowałem kasy, byli filmowcy, którzy chcieli mnie zatrudniać. Myślałem wtedy: przyjmę tę rolę, żeby zapłacić czynsz. I czekałem na powrót zespołu. Więc grałem w tych pieprzonych filmach, czekając na zejście - i nigdy się nie zeszliśmy. Po jakimś czasie zaczęło mi to sprawiać przyjemność. W swojej pracy kocham to, że przypomina siedzenie w okopach, zastępuje mi granie na scenie, bo również przenosi mnie w inny świat. Tylko wtedy mogę być sobą.
Opowiedz mi o Hollywood Vampires.
Nasze dwa pierwsze koncerty odbyły się w The Roxy, potem zagraliśmy na Rock in Rio dla stu tysięcy osób. Bardzo szybko uporałem się z myślą, że gram dla tylu ludzi. Kiedy zaczynasz się zatracać w muzyce, widzisz już tylko sylwetki, czujesz się tak, jakbyś patrzył na tapetę. To było niesamowite doświadczenie. Zawsze miałem dużo szczęścia, jeśli chodzi o koncerty, w wieku siedemnastu lat grałem przed Iggym, zagrałem też z nim dwa koncerty i z Ramones. Bardzo często graliśmy jako support. Zawsze doczepiali nas do jakiegoś nowego zespołu: Bow Wow Wow, The Lord of the New Church... Graliśmy z nimi koncert, Stiv Bators wszedł do pokoju i rzucił: "Cześć, chłopaki" uroczym tonem, jak Iggy. Zapytał: Czyj jest ten Bassman i Marshall 4x12? Odpowiedziałem, że mój. Spytał, czy może na nim zagrać. Stiv podłączył się do mojego wzmacniacza. Graliśmy przed The Pretenders i Ray Davis stawał na głowie w garderobie. To było dziwne.
Grałeś w zespole Rock City Angels, który później podpisał kontrakt z Geffen.
Tak, z nimi od początku było dziwnie. Napisałem jedną czy dwie piosenki z Mikiem Barnettem, który przeniósł się do innego świata - ziemia i robaki - Bobby Durango, wokalista, odszedł. Prochy. Było wtedy dużo prochów. Dostałem rolę w 21 Jump Street, musiałem wyjechać do Kanady, więc odszedłem z zespołu. W tym samym czasie podpisali ten duży kontrakt z Geffen, ich pierwszy album był dwupłytowy, co moim zdaniem było błędem.
[Joe Perry wchodzi, by się przywitać. Kiedy wychodzi, Johnny mówi:]
Joe Perry. Powód, dla którego sięgnąłem po gitarę. Uwielbiałem Aerosmith. Uważałem licki Joe'ego za cholernie interesujące. Półśrodki, przeciąganie dźwięków. On ma to wyczucie. Bycie z nim w zespole, przyjaźń, to coś niesamowitego.
Hollywood Vampires mają jakieś plany?
Tak, myślę, że powinniśmy nagrać drugą płytę. Z ograniczoną ilością coverów. Pierwszy album był tak naprawdę hołdem.
Wywiad się kończy - w końcu Joe Perry czeka - ale Johnny nadal mówi: o Brianie Wilsonie i Wrecking Crew ("Był renowatorem, pokazywał rzeczy w zupełnie innym świetle."), o Captain Beefheart ("To, co nagrywał, zwalało mnie z nóg.") i o chęci współpracy z Alicem Cooperem nad jego starym materiałem z głośnymi gitarami.
"Miałem szczęście, że poznałem swoich idoli." mówi. Był zestresowany przed spotkaniem z Jimmym Page'em i Jeffem Beckiem ("Ale Page: uroczy z niego jebaniec"), uznał, że jeśli Beck przeszedłby na emeryturę po Cause We've Ended As Lovers, nie musiałby już niczego nikomu udowadniać. Opowiedział mi historię o spotkaniu z Royem Buchmanem w wieku czternastu lat. "Był zrzędliwym gnojem. Uwielbiał sobie popijać. Pękła mu struna na scenie, usiadł na podeście perkusyjnym i sam ją wymienił. Im bardziej publiczność się irytowała i buczała, tym dłużej to robił. Wymieniał strunę dwadzieścia pięć minut. Byłem tak wkurwiony, że aż wyłem." Powiedziałem mu, że to Szkot. Oni zawsze są trudni. Czy wiedział, że określenie Bad As I Am podchodzi ze szkockiego toastu? "Naprawdę? Zaczerpnąłem to z toastu. Mój ojczym był zajebistym gościem. Był dla mnie świetnym kumplem i zajebistym ojcem. Miałem oczywiście własnego ojca, ale to ojczym mnie wszystkiego nauczył. Był byłym skazańcem, połowę życia spędził w więzieniu. Kiedy piliśmy, mówił: Twoje zdrowie, tak dobry jak jesteś, moje zdrowie, tak zły, jak jestem. Tak dobry jak ty, tak zły jak ja. Nadal jestem tak dobry jak ty, i tak zły jak ja. Skol - bum! To we mnie zostało. "
Czy miał w sobie szkocką krew? "Na pewno miał w sobie ogień. Był złodziejem - włamywaczem - kimś, kto przetrwał na ulicy. Zawsze mówił mi świetne rzeczy. Kiedy robiłem sobie jakąś krzywdę, rzucał: 'Synu, jeśli jesteś głupi, musisz być twardy.' Ci starzy kolesie, dzięki nim ten język nadal żyje."
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz