Jest jednym z kilku wielkich aktorów, którzy piszą swoje własne przeznaczenie. Odkąd w wieku dwudziestu czterech lat Johnny Depp stał się znany, umiejętnie nawigował swoją sławę, wyznaczając własną ścieżkę ambitnymi filmami takich reżyserów jak Tim Burton czy Jim Jarmusch. Numéro Homme przeprowadził wywiad z hollywoodzką ikoną i twarzą perfum Dior Sauvage.
Gdy tylko młody chłopak z Kentucky znalazł się w Los Angeles, musiał zmierzyć się z syndromem porównywania. Przez Beksę i 21 Jump Street, w których grał strapionego romantyka, okrzyknięto go nowym Jamesem Deanem. Nigdy jednak nim nie był, wolał też przyjaźnić się ze swoimi dawnymi idolami niż porównywać się do nich. Przyjaźń z Marlonem Brando i Hunterem S. Thompsonem w znacznym stopniu ukształtowała jego żądną przygód osobowość, podobnie jak współpraca z wielkimi filmowcami, zwłaszcza z Timem Burtonem, z którym stworzył znane arcydzieło Edwarda Nożycorękiego i Jimem Jarmuschem, reżyserem Truposza. Obserwowanie ich ekscentrycznych i głębokich dusz pozwoliło zachować Johnny'emu Deppowi własną głębie i ekscentryczność. Rzecz istotna dla aktora, który ciągle na nowo odkrywa w sobie marzyciela. Depp stał się sercem i duszą wielkiego hollywoodzkiego blockbustera Piraci z Karaibów, zawsze podkreśla, że tworząc swoją kultową postać, inspirował się Keithem Richardsem. Zgodził się, dla Numéro Homme, odbyć podróż przez swoją wyjątkową karierę, którą najlepiej określa słowo intensywna.
NH: Jaka jest twoja definicja męskości?
JD: Jest wielu mężczyzn, którzy tak naprawdę mężczyznami nie są. Zawsze ważne było dla mnie posiadanie silnego męskiego wzorca. Najpierw byli to mój ojciec i dziadek. W późniejszym okresie miałem okazję poznać Marlona Brando, który był moim przyjacielem, mentorem, nauczycielem i bratem... To był prawdziwy mężczyzna. Podobnie jak Hunter S. Thompson. Wszystko jest w oczach. To są ludzie, którzy są przy tobie w razie kłopotów, właśnie na nich możesz liczyć. Będą gotowi za ciebie umrzeć.
NH : Którzy reżyserzy mieli na ciebie największy wpływ?
JD: Tim Burton. Kiedy poznałem Tima, właśnie skończyłem kręcić Beksę Johna Watersa. Przed współpracą z Johnem występowałem w serialu [21 Jump Street] i byłem towarem, który sprzedawała wytwórnia. Studia sprzedają produkt i ja stałem się ich produktem. Mówili ludziom, kim i czym byłem. Nie chodziło o mnie, tylko o wizerunek, który nie miał ze mną nic wspólnego, wiedziałem więc, że to nie jest droga, którą chcę podążać. Chciałem znaleźć własną. Rola u Johna Watersa była pierwszym krokiem. Musiałem postawić kolejny, zachować stabilność. Wtedy właśnie spotkałem Tima Burtona, wybrał mnie do Edwarda Nożycorękiego.
NH: W jaki sposób Tim Burton dodał ci pewności siebie?
JD: Edward Nożycoręki był dla niego bardzo osobistym projektem. Zaczął tworzyć tę postać już jako nastolatek. Film opowiada o braku pewności siebie, wyrzekaniu się własnych emocji ze strachu przed skrzywdzeniem drugiej osoby. Tim dodał mi pewności siebie, bym był w stanie zagrać te subtelne uczucia. Najpierw to wszystko wydawało mi się dziwne, później zrozumiałem, że w niektórych kwestiach jesteśmy do siebie podobni. To z pewnością musiało być dla niego destabilizujące.
NH: Fakt, że powierzył ci tę rolę?
JD: Jego wiara we mnie była wyrazem prawdziwej odwagi, pozwolił mi zrobić to, co chciałem. I to właśnie Tim zaszczepił we mnie tę pewność. Po Edwardzie Nożycorękim czułem się tak, jakbym miał maczetę, byłem gotowy ciąć wszystkie przeszkody na swojej drodze. To była moja podstawa. Problem stanowiły dokonywane wybory. Musiałem wiedzieć, co akceptować, a co odrzucać, by zachować swoje wartości.
NH: Więc mam przez to rozumieć, że to był decydujący moment?
JD: Poznanie Tima była dla mnie punktem zwrotnym. Płakałem, czytając ten scenariusz, bo czułem się tak podobny do tej postaci, myśląc jednocześnie, że nikt nie powierzy mi tej roli. To było dla mnie coś niewiarygodnego. Próbowałem nawet odwołać spotkanie z Timem. Byłem pewien, że będzie postrzegał mnie jako prostego aktora telewizyjnego, więc zacząłem się zastanawiać, po co w ogóle próbować. Ale dał mi tę rolę. A ja musiałem zrezygnować z siedemdziesięciu procent kwestii, które napisał.
NH: Bo było zbyt dużo powtórzeń?
JD: Tak. Edward za dużo mówił. Ważniejszy był dla mnie, kiedy milczał. To, co czuł, było ważniejsze od tego, co mówił. O wiele łatwiej jest powiedzieć komuś kocham cię niż to pokazać. Pamiętam, jak postać grana przez Dianne Wiest spytała Edwarda, gdzie jest jego ojciec. Miał odpowiedzieć, że nie żyje, ale dla mnie był niewinnym chłopcem i nie powinien był tego mówić. Więc zamiast tego powiedziałem: nie obudził się. Dla Tima i Caroline Thompson, autorów scenariusza, spotkanie aktora, który prosił o mniej kwestii, było czymś szalonym. Ale w tym właśnie tkwiła prawdziwość tej postaci.
NH: Czy Truposz Jima Jarmuscha był dla ciebie tak ważny jak film Tima Burtona?
JD: Granie w Truposzu było jak życie w wierszu Jima Jarmuscha, mroczne i epickie. Jim ma ogromny talent do obnażania ludzkich słabości i dziwacznych mani. Sam jest odrobinę dziwny. W tym aspekcie jest bardzo podobny do Tima Burtona. Gra, obserwuje, fascynuje się ludźmi i ich ekscentrycznością. Moja postać, William Blake, to Jim. Widziałem fragmenty tego filmu...
NH: Oglądasz swoje własne filmy?
JD: Nie, staram się tego nie robić. Widziałem parę, bo chciałem się upewnić, czy ujęcia są w porządku, ale wolę nie wiedzieć, jak wygląda efekt finalny. Łatwiej jest mi po prostu robić swoje, grać postać i kiedy mówią "koniec", przestać się tym interesować. Wolę nie widzieć tego, co nazywają końcowym produktem. Wolę odejść z doświadczeniem, które pozwoli mi pozostać mniej świadomym tych wszystkich definicji, których ludzie używają - sława i inne takie - i pozwoli mi zachować jasne spojrzenie. Dzięki temu utrzymuję jasność umysłu. Nie ufam aktorom, którzy uwielbiają oglądać swoje filmy. Dla mnie to niestosowne oglądać się na ekranie i mówić to było świetne. Zadowolenie z siebie to pierwszy krok do samozachwytu. Musisz mówić, że zrobiłeś, co mogłeś. To inni zadecydują, czy zrobiłeś to dobrze, czy źle. Moim zadaniem jest dostarczenie reżyserowi opcji, spośród, których wybierze tę najbardziej go zadowalającą.
NH: Czy przywiązujesz się do postaci, które grasz?
JD: Tak, bo każda z nich ma jakąś cząstkę mnie samego. To konieczne. Wchodzenie w cudzą skórę jest bardzo przyjemne. Bycie Edwardem, na ten przykład, oglądanie wszystkiego z najczystszej perspektywy, bycie otwartym, było dla mnie bardzo komfortowe. Edward nigdy nie kłamie, by ukryć swe uczucia. Nie potrafi kłamać. Czułem się bezpiecznie, grając tę postać. Tak samo było z Raoulem Duke'iem w Las Vegas Parano, bo to ucieleśnienie Huntera, którego dobrze znałem. Wiedziałem, jak mówił, znałem wszystkie jego reakcje. Nawet dziś mógłbym go zagrać. Te postaci zostają we mnie na zawsze.
NH: Jak wpłynął na ciebie Hunter S. Thompson?
JD: Nigdy nie spotkasz człowieka tak wolnego. Wiedział, że zostawi swój ślad w historii, jego styl zapisał się w niej na zawsze. Wiedział dokładnie, kim jest i czego od niego oczekiwano. Był wiernym przyjacielem i troskliwym dżentelmenem z Południa. Kiedyś pobili go członkowie Hell's Angels, bo jednemu z nich spodobała się jego dziewczyna, a Hunter stał im na drodze. Miał na mnie wpływ, bo tak jak ja wychowywał się na południu Stanów. Też pochodził z Kentucky. Widziałeś w jego oczach, że nigdy nie pozwoli ci odejść, że upadnie razem z tobą. Dziś to rzadkość. Mamy teraz pokolenie ludzi, którzy myślą tylko o sobie. Żyjemy w bardzo narcystycznym społeczeństwie. Hunter dał mi wiele. Byłem obsesyjnie zafascynowany literaturą, zanim jeszcze go poznałem. Przeczytałem wszystkie jego książki, zanim się poznaliśmy. Kiedy już się do siebie zbliżyliśmy, zapoznał mnie z autorami, którzy stanowili jego inspirację. Przebywanie z Hunterem, podróżowanie z nim po Kubie, miałem wtedy wrażenie, jakbym był bohaterem jednej z jego powieści.
NH: Jak go poznałeś?
JD: Mieliśmy wspólnego przyjaciela, który zaprosił mnie do Aspen, gdzie go poznałem. Siedziałem w restauracji The Woody Creek Tavern, zobaczyłem, że otwierają się drzwi, poczułem prąd w powietrzu, klienci przesuwali się z krzykiem. I wtedy usłyszałem głos: Z drogi, dajcie mi przejść, głupcy. W jednej dłoni trzymał metrowego pastucha, w drugiej paralizator. Podszedł z nimi do mnie. Powiedział: Cześć, jestem Hunter. Miło cię poznać. Usiedliśmy przy stoliku. Ktoś siedział razem z nami. Angielski stylista fryzur. Hunter na niego spojrzał i powiedział: Jesteś jakiś dziwny. Mówił wszystko, co przyszło mu do głowy. Przepisał na maszynie Wielkiego Gatsby'ego, bo chciał wiedzieć, jak to jest napisać arcydzieło. To fascynujące. Wielbił Fitzgeralda, Hemingwaya i tego mało znanego pisarza Nathanaela Westa, który napisał cztery książki: The Dream Life of Balso Snell, Miss Lonelyhearts, A Cool Million i The Day of the Locust, zanim zginął w wypadku samochodowym. Hunter i ja mieliśmy wiele wspólnego. Stałem się jego pomocnikiem, partnerem w zbrodni. Przyjaźniłem się z nim przez dwanaście lat (Thompson zmarł w 2005r.). Robiliśmy zapasy grejpfrutów i kanapek klubowych, które zawsze musiał przy sobie mieć, do tego pięćdziesiąt solniczek i pieprzniczek, każda inna... Zawsze uważałem, że jest wyjątkowy i zawsze miałem przy nim otwarty umysł. Miałem szczęście, że mogłem uczyć się u jego boku.
NH: Jak ważne jest dla ciebie zachowanie niezależności w wyborze projektów filmowych?
JD: Kiedy rozpoczęło się to całe dziwactwo i ludzie zaczęli mnie rozpoznawać, nie mogłem znieść jednej rzeczy - szufladkowania. Zrobią wszystko, by przylepić ci konkretną metkę. Osiągasz pewną pozycję i ludzie mówią: "To nowy James Dean, albo to lub tamto...". Nie, nie, nie. Nigdy nie lubiłem kategorii. Nigdy nie lubiłem myśleć o biznesie. Dla mnie to tylko przeszkoda, więc się tym nie interesuję. Kilkakrotnie zdobyłem statuetki People's Choice i wiele one dla mnie znaczą, bo to publiczność je wręcza. To nie jest nagroda pokroju Oscara, gdzie ważną rolę pełni kampania reklamowa. To jak startowanie w wyborach. Choć nie... Jeśli wykonałeś dobrą robotę, to powinno wystarczyć.
NH: Co przekonało cię do zostania twarzą perfum Diora Sauvage?
JD: To unikatowy i niesamowity dom mody. Byłem zaskoczony tym, że się mną zainteresowali. Marka z taką klasą wybiera mnie. (Śmieje się). W mojej relacji z Diorem jest coś bardzo organicznego, co nie ogranicza się wyłącznie do kwestii biznesowej. Wiedziałem, że czeka mnie tam kreatywna przygoda.
NH: Jak zareagowałeś, gdy okazało się, że owa kampania odniosła ogromny sukces?
JD: Z tej współpracy wyniosłem wyłącznie pozytywne doświadczenia. Choć nadal czuję się dziwnie, gdy wychodzę na ulicę i widzę plakat ze swoją twarzą. To było naprawdę niesamowite.
NH: Kto najbardziej cię inspiruje spośród wszystkich wspaniałych hollywoodzkich wzorców?
JD: Kiedy byłem dzieckiem, oglądałem telewizję w każdą niedzielę. Pamiętam PBS, ogólnokrajowy kanał, na którym puszczano nieme filmy. Charlie Chaplin, Buster Keaton i wszyscy inni. Nie mogli opierać gry na głosie, nie mieli dubli. Nawet Lon Chaney Senior w Upiorze z opery. Tacy aktorzy to niesamowite źródło inspiracji. Wyrażali się poprzez emocje zawarte w wyglądzie i mowie ciała. Nawet najmniejsze kłamstwo było widoczne w ich oczach.
NH: A jak ma się w tym wszystkim muzyka? Grasz w rockowym zespole z Alicem Cooperem i Joe Perrym.
JD: Zacząłem grać na imprezach w wieku dwunastu lat. Mając lat trzynaście, grałem w punkowych klubach w Miami Beach. Kończyłem grać o czwartej i szedłem do szkoły, jak się domyślasz, nie byłem w najlepszej formie. Więc mając piętnaście lat, rzuciłem szkołę. W głębi duszy zawsze byłem muzykiem. Przez całe dzieciństwo pragnąłem być gitarzystą. Nie zależało mi na aktorstwie. Ktoś zaproponował mi zagranie w filmie, więc się zgodziłem. Dzięki temu byłem w stanie płacić czynsz. Kiedy spostrzegłem, dokąd mnie to prowadzi, podążyłem tą drogą. Nie porzuciłem jednak marzenia o byciu muzykiem - przestałem tylko myśleć o byciu zawodowcem. Nie chciałem porzucić aktorstwa dla muzyki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz