niedziela, 14 czerwca 2015

AKCJA-RECENZJA: Mroczne cienie

Autor: Marion 

Jako że nigdy nie miałam styczności z pierwowzorem, zdecydowałam się spojrzeć na tę historię jak na autorski twór Tima Burtona.
W moim odczuciu film nie był tak zły, jak sugerowały to niektóre recenzje, ale jednocześnie daleko mu do wcześniejszych projektów duetu Burton/Depp. 
Horror komediowy to gatunek, który bardzo sobie cenię i co do którego mam pewne wymagania - oczekuję, iż będę wybuchać makabrycznym śmiechem (ewentualnie chichotem) przez cały seans. Z Mrocznymi cieniami jest trochę tak, że im dalej w las, tym tego śmiechu mniej. Człowiek przeniesiony w nieznane sobie czasy to niezwykle wdzięczny temat, który Burton wykorzystał tylko w pewnej części, bo Barnabas niestety bardzo szybko (zbyt szybko) przyzwyczaja się do rzeczywistości lat siedemdziesiątych, pozbawiając widza szansy na większą ilość perełek typu "Mefisto!". 
Jednym z najmilszych zaskoczeń była dla mnie Eva Green. Miałam okazję oglądać ją w kilku produkcjach i nie zrobiła na mnie najlepszego wrażenia, tymczasem w MC wypadła naprawdę świetnie. Do tego stopnia, iż nie mogłam doczekać się scen z jej udziałem (szczególnie tych, które dzieliła z Johnnym). Na pochwałę zasługują także: znakomita ścieżka dźwiękowa, doskonała charakteryzacja (w tym przypadku efekty komputerowe zamiast odrzucać, dodawały postaciom swoistego uroku - szczególnie Barnabasowi; przeróbka odjęła Deppowi z dobrych dziesięć lat, co działa na korzyść filmu, gdy weźmie się pod uwagę wiek, w jakim Collins stał się wampirem), przepiękne zdjęcia i ciekawe postaci trzecio, a nawet i czwartoplanowe. Wszystko tam było spójnie i w sumie trzymało się kupy, jednak nie zabrakło też minusów. Pierwszy (i moim zdaniem największy) to Chloë Grace Moretz. Dziewczyna dostała naprawdę świetną rolę i jak dla mnie skopała ją po całości. Frywolną nastolatkę zagrała tak sztywno i tak nienaturalnie, że za każdym razem gdy pojawiała się na ekranie, miałam ochotę schować twarz w dłoniach i czekać aż skończy się scena z jej udziałem. Owe negatywne odczucia nasiliły się, gdy - UWAGA, UWAGA, SPOILER! - nastąpiła jej przemiana w wilkołaka (co swoją drogą, było już dla mnie wątkiem wciśniętym na siłę). Osobiście zepchnęłabym ją na dalszy plan, a dała większe pole do popisu Gulliverowi McGrathowi, który ujął mnie od pierwszej sekundy swojej bytności na ekranie. Chłopiec dostał świetną postać i zagrał ją wręcz genialnie. 
Drugie rozczarowanie to fakt, iż Helena Bonham Carter tak rzadko pojawiała się na ekranie - jej postać była naprawdę świetna, można było jeszcze wiele wycisnąć z jej wątku. Grzechem jest mieć do dyspozycji tak świetną aktorkę i nie wykorzystać w pełni jej potencjału.
Trzeci minus, a raczej rozczarowanie, to Alice Cooper. Nie, jego obecność nie miała negatywnego wpływu na film, po prostu byłam przekonana, że odgrywał tam jakąś większą rolę, że wcielał się w postać, a nie w samego siebie. Tak, miałam mnóstwo czasu, by to sprawdzić, więc sama jestem sobie winna. 
No i na sam koniec końcówka - niestety ckliwa i sztampowa. Dobro zawsze zwycięża, a prawdziwa miłość nie umiera, po tym filmie spodziewałam się czegoś bardziej oryginalnego. 
Podsumowując: gdybym miała oceniać Mroczne cienie w skali od jeden do dziesięciu, wahałabym się między mocną szóstką i naciąganą siódemką. Choć pewnie zdecydowałabym się na tę drugą ocenę przez wzgląd na sentyment do Tima i Johnny'ego. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Archiwum bloga